Antoni Byk i Władysław Maczuga w początkach lat trzydziestych ubiegłego wieku należeli do najniebezpieczniejszych bandytów rejonu Podkarpacia. Bezwzględni, bezlitośni, bez skrupułów torturowali i mordowali swoje ofiary, kierując się jedynie żądzą pieniądza.
Historią obydwu bandytów przez prawie rok emocjonowała się cała Polska. Przodował w tym zwłaszcza „Tajny Detektyw”, poświęcając życiu przestępców i ich kolejnym „wyczynom” bogato ilustrowane artykuły w pewnym okresie w każdym niemal numerze. W swoim bandyckim rzemiośle mieli początkowo dużo szczęścia. Do czasu…
Zbrodniczy duet Antoni Byk i Władysław Maczuga przez kilka lat terroryzował Podkarpacie, co rusz wymykając się ścigającym ich funkcjonariuszom Policji Państwowej, a nawet będąc o krok przed nimi. Wiosną 1934 roku wśród ofiar bandziorów znalazł się post. Feliks Lewandowski, a ciężko raniony przez nich wywiadowca Franciszek Wasilewski, po amputacji nogi popełnił samobójstwo. W grudniu 1934 roku popularny, sensacyjny tygodnik „Tajny Detektyw”, pisał:
„(…) Większość czynów tej niebezpiecznej spółki bandyckiej obfitowała w tragedje, po których pozostały mogiły ich ofiar i nieotarte łzy pozostałych po tych ofiarach sierot i najbliższych krewnych Rozprawa Maczugi okazała, że byli to bandyci najpospolitszego gatunku, którzy nie znali litości (…)”.
Co wiemy o pierwszym z nich? Władysław Maczuga w liście gończym wydanym przez Policję Państwową w 1934 r. określany jest następująco:
Władysław Maczuga, lat 22, szczupły, 171 cm wysoki, twarz blada, długa i szczupła, włosy blond, oczy niebieskie. Pochodzący z Rozborza, pow. Przeworsk.
Władysław Maczuga gdy umierał otoczony nimbem jednego z najbardziej bezwzględnych bandytów, miał zaledwie 22 lata. Urodził się 22 marca 1912 roku w Rozborzu koło Przeworska w wielodzietnej rodzinie. Miał sześciu braci i dwie siostry. Gdy miał dziewięć lat umarł ojciec, co być może miało też wpływ na jego przyszłe życie. Niemal całe rodzeństwo prędzej czy później zeszło na drogę przestępczą, przy czym szczególnie „złą sławę” zyskał starszy o 14 lat brat Władysława – Michał, który należał do bandy Karola Mitkowskiego, grasującej w okolicach Przemyśla, Radymna i Jarosławia. W 1925 roku planując napad na bogatego żydowskiego kupca wtargnęli omyłkowo do domu policjanta Józefa Sentkowskiego, którego zamordowali. Obława policyjna dopadła ich w okolicach Dukli, gdzie po prawdziwej bitwie (naliczono 500 oddanych strzałów!) zginął Mitkowski i drugi kompan Mucha, zaś Michał Maczuga trafił przed sąd, który skazał go na karę śmierci przez rozstrzelanie. Młodszy brat po latach przerósł jednak w przestępczych czynach starszego.
Reporter „Tajnego Detektywa” szperając w przeszłości Maczugi i rozmawiając z jego najbliższymi, tak opisywał dzieciństwo Władysława:
„ (…) Już jako młody chłopak zdradzał objawy słabej woli. Byle kto miał na niego przemożny wpływ. Splatawszy jakiegoś figla we wsi, żałował potem swego czynu i mimo, że bez jego przyznania sprawca pozostałby niewykryty – wyznawał prawdę. Nie pomogły częste bicia; chłopak narowił się przy byle jakiej okazji. Pobyt we wsi, w ciężkich warunkach życiowych nie mógł przynieść nic dobrego (…)”.
Matka Władysława mówiła, że starała się o uczciwe zajęcie dla syna. A to usiłowała go umieścić w orkiestrze 10 pułku ułanów stacjonującego w Łańcucie, co miało mieć oparcie w posiadanym przez niego rzekomo talencie muzycznym, a to załatwić przyjęcie do służby ochotniczej w wojsku. Wszystko jednak bezskutecznie, gdyż syn miał już wówczas inny plan dla swojej przyszłości. Już jako podrostek Władysław miał problemy z prawem, a z wiekiem stawał się coraz bardziej zdeprawowany. Po raz pierwszy usłyszał wyrok dziesięciu miesięcy więzienia za pobicie. Niedługo po wyjściu kolejny: 1,5 roku. Po odbyciu kary odwiedził go kolega „spod celi” Antoni Janusz, proponując „dobry kawałek roboty”.
Celem bandytów stał się 72-letni proboszcz Józef Chmurowicz z Przybyszowa, wówczas jeszcze podrzeszowskiej miejscowości, która obecnie jest dzielnicą Rzeszowa, który miał w okolicy opinię zamożnego człowieka. Dodatkowo w dzień bezpośrednio poprzedzający napad, w okolicy rozniosła się pogłoska, że tego akurat dnia wieloletni proboszcz Przybyszówki ksiądz Chmurowicz miał podjąć w rzeszowskiej Kasie Oszczędności większą gotówkę, by wypłacić pensje robotnikom pracującym przy budowie domu, w którym ksiądz miał zamieszkać na starość. Trójka bandytów zaczajona na zewnątrz czekała aż z plebanii wyjdą goście proboszcza i ksiądz położy się spać. Jak wynika z późniejszych ustaleń śledztwa, jeden z bandytów pozostał na czatach na zewnątrz, dwaj postali wyjęli szybę z okna i dostali się do środka. W kancelarii nie znaleźli spodziewanej gotówki, weszli więc do sypialni. Duchowny, zbudzony odgłosem odsuwanych szuflad, krzyknął jeszcze „kto tam?”, gdy dosięgły go kule rewolwerowe. Strzelał Maczuga. O przebiegu napadu „Tajny Detektyw”, tak pisał:
„ (..) W noc tę we wnętrzu plebanii rozegrała się straszna tragedja, bo kiedy nastał świt, w okolicznym Rzeszowie nie było ani jednego człowieka, którego przedmiotem rozmowy nie byłaby śmierć ks. Chmurowicza, ofiary napadu rabunkowego bandytów. A w trzy dni później sznury powozów ciągnęły w stronę Przybyszówki, gdzie na cichym cmentarzu na wieczny spoczynek ks. Chmurowicz został złożony (…)”.
Zbrodnia na osobie duchownego wzburzyła opinię publiczną, ale i zmobilizowała do intensywnych działań służby policyjne. Uruchomiono tajnych agentów, przyjrzano się notowanym za rozmaite przestępstwa. Z pomocą przyszedł przypadek. Gdy funkcjonariusze weszli do mieszkania znanego sobie Antoniego Janusza, podejrzewanego o inne przestępstwa, ich uwagę w czasie rewizji zwróciły stare, austriackie pięcio i dwukoronówki. A takie m.in. zginęły z plebanii. Przyciśnięty do muru na rzeszowskim komisariacie Antoni Janusz przyznał się do udziału w napadzie i wsypał kompanów, w tym Maczugę. Napad na plebanię w Przybyszowie nie był jedynym w przestępczej działalności gangu Janusza i Maczugi, gdyż oprócz niego mieli oni na swym koncie także kilka napadów na kasy w Białobrzegach i Grzęsce oraz napad na plebanię w Husowie, gdzie miejscowemu księdzu udało się ujść z życiem, tylko dlatego, że zabarykadował się w swoim pokoju. W grudniu 1933 roku Władysław Maczuga trafił za mury rzeszowskiego Zamku, gdzie mieściło się więzienie.
O drugim z bandytów, Antonim Byku z listu gończego wydanego przez Policję Państwową w 1934 r., można było dowiedzieć się, że:
Antoni Byk, lat 30, 162 cm wysoki, włosy ciemne, twarz podłużna, cera blada, oczy piwne duże, gęste brwi, nos długi, na lewej stronie głowy blizna. Pochodzący z Trzciany, pow. Rzeszów.
Urodzony w 1904 roku w małej, podrzeszowskiej Trzcianie Antoni Byk od młodości miał, jak później twierdzili mieszkańcy jego rodzinnej Trzciany, trudności wychowawcze. We wsi mówiono, że po serii niewyjaśnionych wtedy jeszcze morderstw na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku wyjechał z kraju do Niemiec, a stamtąd do Francji, gdzie miał zaciągnąć się do Legii Cudzoziemskiej. W jej szeregach miał ponoć walczyć na różnych frontach, przy czym informacja ta na chwilę obecną nie została pogłębiona żadnymi kwerendami i wymaga rzetelnego sprawdzenia, czy też zweryfikowania. Z szeregów Legii Cudzoziemskiej Antoni Byk, miał zresztą zdezerterować wraz z innymi legionistami, zabijając bestialsko jakiegoś Araba, za co był poszukiwany przez francuską żandarmerię. To zmusiło go do powrotu do Polski.
Po powrocie do rodzinnej Trzciany trudnił się kradzieżami i innymi przestępstwami, za które wkrótce został aresztowany przez Policję Państwową i trafił do więzienia. Wówczas otrzymał wyrok trzech lat, który w świetle faktów z przeszłości, jakie przypadkiem wyszły na światło dzienne, okazał się niewspółmierny do przewin jakie miał na sumieniu. Otóż w czasie kiedy Antoni Byk odsiadywał swój wyrok, jego ojciec podczas prowadzonego przez siebie remontu domu, znalazł przypadkiem legitymację człowieka zamordowanego 11 lat wcześniej. O tym fakcie dowiedziała się też Policja, która zaczęła baczniej przyglądać się przeszłości Byka i niewyjaśnionym morderstwom, które miały miejsce w Trzcianie przed laty.
Zrządzeniem losu końcem 1933 roku w trakcie odsiadywania przez Byka kary w rzeszowskim więzieniu, spotkał on na swej drodze odsiadującego wyrok w tym samym więzieniu – Władysława Maczugę. Można powiedzieć, że w tym miejscu zbiegły się losy obu przestępców, którzy od tamtego czasu zaczęli tworzyć „zbrodniczy duet”. Zarówno Byk jak i Maczuga mieli za sobą bogatą przeszłość kryminalną, i bez wątpienia musieli sobie zdawać sprawę, że najprawdopodobniej nie unikną stryczka. Zapewne ta perspektywa niechybnej śmierci zdecydowała o tym, że wspólnie zaczęli myśleć o jak najszybszym wydostaniu się na wolność.
Wkrótce, 31 grudnia 1933 roku, Rzeszowem wstrząsnęła sensacyjna wiadomość: groźni przestępcy Byk i Maczuga uciekli z więzienia! Podczas porannego spaceru, wykorzystując nieuwagę lub obezwładnienie strażnika, przedostają się przez przez drut kolczasty i wysoki mur otaczający podwórze więzienne, potem pokonują wpław Wisłokę. Pilnujący ich strażnik, jak donosiła prasa, miał ze strachu zaniemówić i dopiero po chwili wszcząć alarm (przypłacił utratą posady na rok przed emeryturą). Spóźniona pogoń nie daje rezultatu. Okolicę opanowała prawdziwa psychoza, zwłaszcza, że dobrany duet nic nie robił sobie z faktu, że w ich poszukiwania zaprzęgnięto cały aparat policyjny i w najlepsze dokonywał kolejnych zbrodni. Tajny Detektyw”, donosił:
„ (…) Na murach miasta Rzeszowa, murach okolicznych wsi i miasteczek, ukazały się ogłoszenia przyznające wysokie nagrody temu, co przyczyni się do schwytania bandytów. Rabunki w okolicy, ofiary z mienia i życia szerzyły się z zatrważającą szybkością. Ludzie po wsiach i miasteczkach kładli się spać w niepewności czy rano obudzą się żywi; mienie zakopywano w ziemi, by nie padło ono ofiarą bandytyzmu (…)”.
Już po kilkunastu dniach bandyci dają o sobie znać, rozpoczynając serię krwawych zbrodni. Strach mieszkańców ówczesnej środkowej Małopolski potęgował się z kolejnymi doniesieniami o wyczynach wspomnianej dwójki. A było ich co niemiara, chociaż trzeba też brać pod uwagę, że szybko Byk i Maczuga znaleźli naśladowców, którzy „pracowali na ich konto”. Już kilka dni po ucieczce z rzeszowskiego więzienia przestępcy dokonali mordu rabunkowego koło Jarosławia, po czym zbiegli na teren Drohobycza, gdzie z kolei sterroryzowali kierownika miejscowej szkoły kradnąc 700 złotych, rewolwer i dubeltówkę. Najbardziej okrutnej zbrodni dokonują w lutym 1934 r. Podczas napadu rabunkowego w Błażowej koło Rzeszowa mordują 3-osobową rodzinę Herzbergów. W Stadlach Szklarskich zmaltretowali kierowniczkę szkoły zabierając jej 250 złotych.
Przestępcy wymykali się z kolejnych zasadzek. Policja była o krok od ujęcia ich w Monasterzu koło Kańczugi, gdzie ukrywali się u braci Zięziów. Uprzedzeni o obławie zdołali zbiec, aresztowano tylko trójkę ich pomocników. By zmylić pogoń przemieszczali się z miejsca na miejsce. Znów omal nie wpadli w Trzcianie, rodzinnej miejscowości Byka, ale tu próba ich aresztowania zakończyła się tragicznie.
15 marca 1934 roku bandyci dali o sobie znać napadem na stację kolejową w Trzcianie. Spłoszeni jednak przez uzbrojonego naczelnika uciekli. Przypadek sprawił, że niedaleko przebywał komendant miejscowego posterunku Feliks Lewandowski, który wiedząc o pobycie w Trzcianie złoczyńców postanowił zastawić na nich pułapkę. Doszło do strzelaniny, w trakcie której bandyci okazali się niestety szybsi i skuteczniejsi. Kilka strzałów śmiertelnie raniło policjanta, który zmarł w szpitalu. Jego pogrzeb stał się swego rodzaju manifestacją przeciw przemocy.
Byk i Maczuga mający na swoim koncie kilka morderstw, w tym zabicie policjanta, brutalnych napadów i gwałtów, stali się wrogami publicznymi nr. 1, ściganymi w całej Polsce południowo-wschodniej. Za ich głowy wyznaczono pokaźne nagrody. Najpierw były to 500 złotych, później dodatkowe 2000 zaoferowali starostowie najbardziej zagrożonych powiatów: rzeszowskiego, łańcuckiego, przeworskiego i jarosławskiego. Na owe czasy była to zawrotna suma pieniędzy, stanowiąca równowartość niezłej, dwuletniej pensji.
Nieustanny pościg za bandytami stawał się niemal sensacyjnym serialem na bieżąco relacjonowanym przez prasę. Reporter „Tajnego Detektywa” brał bezpośrednio udział w obławie w Grzegorzówce koło Hyżnego w kwietniu 1934 r., gdzie Byk i Maczuga ukrywali się u zaprzyjaźnionych gospodarzy. Mimo szczegółowych przygotowań bandytom udało się umknąć ciężko raniąc przy tym policyjnego wywiadowcę Franciszka Wasilewskiego, któremu musiano amputować nogę (to w rezultacie doprowadziło do popełnienia przez niego samobójstwa). Antoni Byk w czasie ucieczki został raniony w obojczyk i rękę, dzięki czemu ścigającym go policjantom udało się trafić na jego kryjówkę w Borku Starym, gdzie był opatrywany. Niestety i tym razem Bykowi dopisało szczęście i zdążył znowu uciec przed policyjną obławą.
18 lipca 1934 r. operujący w terenie czterech powiatów Rzeszowszczyzny wywiadowcy policyjni ustalili, że przestępcy mogą pojawić się w Rozborzu, rodzinnej miejscowości Maczugi. To był początek końca koszmaru przestępczej działalności Byka i Maczugi. Policjanci zasadzili się na nich koło jednej ze stodół, z której po kilkugodzinnym wyczekiwaniu wyszedł Byk. Kiedy policjanci usłyszeli kroki bandziora, zagrodzili mu drogę. Doszło do strzelaniny, w trakcie której Antoni Byk zginął na miejscu, trafiony sześcioma policyjnymi kulami. Niestety w powstałym zamieszaniu Władysławowi Maczudze udało się zbiec.
Śmierć Byka stała się ogromną lokalną sensacją, a jak relacjonował to „Tajny Detektyw” ludzie na drogach w okolicach Przeworska głośno krzyczeli o śmierci słynnego przestępcy. Przed przeworskim prosektorium, gdzie przewieziono zwłoki Antoniego Byka gromadziły się tłumy ludzi. Całej tej sprawie dodatkowego „smaczku” nadawał fakt, że w sekcji zwłok bandziora pomagał przyrodni brat ojca Władysława Maczugi. Zostało to zresztą szybko podchwycone przez lokalną społeczność, która „przekuła” to w powiedzenie „Maczuga kroi Byka”. Również sam pogrzeb „gangstera” na przeworskim cmentarzu przyciągnął wielu ciekawskich, co skwapliwie odnotowały nie tylko lokalne gazety.
Po śmierci Antoniego Byka, jego kompan Władysław Maczuga wcale nie zaprzestał swojej bandyckiej działalności. Bandzior daje o sobie znać dopiero jesienią 1934 roku. Szybko znajduje sobie nowego „towarzysza” w osobie Stanisława Kołodzieja, z którym napada na leśniczego ordynacji przeworskiej Władysława Świszczaka z przysiółka Białobrześki. Zabierają mu broń myśliwską i 7 zł. Maczuga z pewnością zdaje już sobie sprawę, że jego dni na wolności są policzone. Brakuje mu kryjówek. Większość gospodarzy, którzy mu pomagali, zostało aresztowanych i przykładnie osądzonych. Szuka więc schronienia u swoich najbliższych: rodziny i narzeczonej. Trudno jednak tam się dostać, bo policja nie próżnuje. Powoli opuszcza go jego dotychczasowy „łut szczęścia”. W listopadzie 1934 roku Kołodziej ginie w policyjnej obławie, a Maczudze tylko chwilowo udaje się wymknąć z policyjnego pościgu. Tym razem policja nie odpuszcza złapanego tropu i cały czas podąża za Maczugą „depcząc mu dosłownie po piętach”. Policjanci, pod dowództwem nadkom. Schwarza i asp. Krężela z Komendy Powiatowej Policji Państwowej w Przeworsku, ruszają rano w pościg za zbiegiem. Lekki śnieg, który spadł w nocy, ułatwia im zadanie. Ślady prowadzą w kierunku drogi z Przeworska do Łańcuta, w końcu giną. To utwierdza policjantów w przeświadczeniu, że Maczuga z pewnością musi być gdzieś blisko, w jakiejś nieznanej im dotychczas kryjówce. Podjęte działania wywiadowczo – penetracyjne doprowadzają do odnalezieni jego kryjówki. Maczuga zostaje odnaleziony na terenie jednego z gospodarstw pod Przeworskiem, gdzie policjanci wyciągają go ze starannie przygotowanej kryjówki znajdującej się pod psią budą. Nie stawia oporu, a wręcz prosi o darowanie życia.
Proces zbrodniarza toczył się 10 i 11 grudnia 1934 roku w rzeszowskim sądzie i wzbudził ogromne zainteresowanie mediów i społeczeństwa. Na salę rozpraw wpuszczano wyłącznie za okazaniem specjalnych przepustek. Jak relacjonowali reporterzy, z sądzonego przestępcy zniknęła hardość:
„ (…) Na salę wchodzi wystraszony, podobny do zwierza w klatce, z podełba spoglądający Maczuga, otoczony dwoma strażnikami, nie spuszczającymi zeń oka (…)”.
Przestępca został skazany na karę śmierci przez powieszenie. Ława przysięgłych rzeszowskiego sądu, która w świetle ówczesnego prawa decydowała o wyroku, uznała oskarżonego winnym zarzucanych mu czynów. Pomimo wydanego wyroku Maczuga jednak nie myślał spokojnie czekać na egzekucję, gdyż uważał śmierć na szubienicy za hańbiącą. W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia wykorzystał błąd służb więziennych, które osadziły go w jednej celi z więźniami przywiezionymi z Przemyśla. Ci pomogli Maczudze uwolnić się z łańcuchów, w które cały czas był zakuty. Więźniowie obezwładnili zwabionego pukaniem dozorcę, zaś przestępca wydostał się z celi i korytarzem zbiegł na I piętro więzienia, gdzie znajdowało się pozbawione krat mieszkanie naczelnika zakładu.
Reporter „Tajnego Detektywa” tak opisywał szczegóły ostatniej, jak się miało okazać, ucieczki zbrodniarza:
„ (…) W mieszkaniu znajdowała się tylko żona naczelnika, która usiłowała wszcząć alarm. Bandyta jednak błyskawicznie zorjentował się w sytuacji i wybiwszy szybę w oknie, wyskoczył na podwórze więzienne, które całe przebiegł, aż do narożnika, znajdującego się u zbiegu ulic Szopena i Zamoyskiego. Tu zdołał w niewytłumaczony sposób przedostać się przez mur więzienia, wysoki na sześć metrów i zbiegł przez ul. Zamkową na Podzamcze. Tymczasem zaalarmowana straż więzienna rozpoczęła wraz z przechodniami pościg za Maczugą. Mimo kilkakrotnego wezwania bandyta nie stanął, lecz dalej uciekał. W pewnym momencie wdrapał on się na kiju i przeskoczył przez płot realności dra Dzierżyńskiego, chcąc w ten sposób przedostać się na ulicę Kraszewskiego. Tam jeden ze strażników zabiegł mi drogę i strzelił do uciekającego, trafiając go w rękę. Maczuga cofnął się i usiłował wtargnąć przez wybite okienko do piwnicy realności dra Przysłupskiego. Wtedy drugi strażnik, który nadbiegł z przeciwnej strony domu strzelił do bandyty, trafiając go w krzyże. Kula przebiła kręgosłup i utkwiła w żołądku. Ciężko rannego przewieziono natychmiast do szpitala więziennego i poddano operacji (…)”.
7 stycznia 1935 roku jeden z najbardziej bezwzględnych bandytów II Rzeczypospolitej – Władysław Maczuga, zakończył swój żywot na łóżku rzeszowskiego szpitala więziennego. Przedwojenna prasa okrzyknęła Władysława Maczugę „polskim Dillingerem”, choć nawet dzisiaj z perspektywy kilkudziesięciu lat trudno zrozumieć to porównanie do amerykańskiego gangstera. Łączyło ich zapewne jedno… wielka żądza pieniędzy za wszelką cenę, w tym i za cenę życia niewinnych ofiar. Bez wątpienia spotkał ich taki sam koniec.. śmierć od policyjnych kul. W końcu mieszkańcy Rzeszowszczyzny mogli odetchnąć z ulgą. Mimo upływu lat, w pamięci wielu pozostały jednak wyczyny krwawego duetu. W Przybyszówce nadal pamięta się chociażby o zamordowanym proboszczu. Byk i Maczuga przeszli też do legendy półświatka, w którym śpiewało się taką, nie najwyższych lotów, piosenkę:
„To opowieść o Maczudze sławnym zabijaczu/ Niejeden bogacz głośno mu sobaczył/ I choć kula zabiła jego druha Byka/ On się glinom długo z rąk wymykał/ Nie zdechł na szubienicy, bo był honorowy/ Więc schylmy koledzy wszyscy przed nim głowy.„
Wróćmy jednak na koniec to wspomnianej nieco wcześniej legitymacji służbowej odnalezionej przez ojca Antoniego Byka podczas remontu domu. Legitymacja, jak się okazało, należała do zamordowanego 9 kwietnia 1924 roku w Trzcianie, Szczepana Wiktora. Oprócz tej legitymacji ojciec bandziora znalazł pisany ręką swego syna bandyty anonimowy, nie wysłany jednak, list do żony Wiktora, przestrzegający przed szukaniem mordercy w Trzcianie i ostrzegający przed podobnym losem. List bez wątpienia dotyczył wcześniejszego morderstwa dokonanego 22 marca 1923 roku, w wyniku którego zamordowany został siekierą Piotr Kawalec, wracający ze stacji kolejowej do domu. W niektórych publikacjach określany jest jako poseł, podawane jest też imię Stanisław. Taka osoba nie występuje jednak w spisach parlamentarzystów II RP dwóch pierwszych kadencji Sejmu. Zdecydowanie jednak te oba zabójstwa były przez Policję ze sobą wiązane, zarówno ze względu na podobny sposób ich dokonania, jak również fakt, że druga ofiara czyli Szczepan Wiktor, prawdopodobnie miała informacje na temat poprzedniej zbrodni. W miejscowym szynku Wiktor miał na kilka dni przed swoją tragiczną śmiercią wspomnieć, że wie kto jest zabójcą… niestety trzy dni później już nie żył.
Już po śmierci Byka, za sprawą Maczugi, który być może w ten sposób liczył, że zasłuży na jakiś akt łaski i uniknie stryczka, na jaw wyszła jeszcze jedna jego wcześniejsza, nieznana zbrodnia. Otóż już po skazaniu Maczugi na karę śmierci powiedział on śledczemu, że zna szczegóły mordu, którego jego Byk miał dokonać 12 lat wcześniej w Trzcianie. W trakcie przesłuchania Maczuga zeznał, że gdy razem z Bykiem przebywali kiedyś we wsi, to ten pochwalił mu się pierwszą zbrodnią jakiej dokonał i pokazał miejsce, gdzie ukrył zwłoki. Śledczy bardzo poważnie potraktowali zeznania skazanego bandyty i niezwłocznie do Trzciany skierowano grupę śledczą, która ponownie zajęła się sprawą niewyjaśnionego 12 lat wcześniej zaginięcia Żydówki Chany Golberg. We wskazanym przez Maczugę miejscu rzeczywiście, na głębokości półtora metra, znaleziono ludzki szkielet. Rodzina rozpoznała zaginioną kobietę w szczątkach, na podstawie uzębienia i resztek ubioru. Wreszcie udało się rozwikłać zagadkę sprzed lat.
Przypomniano sobie tajemnicze wydarzenia, jakie miały miejsce 16 października 1922 roku w Trzcianie. Tego feralnego dnia Chana Golberg, utrzymująca siebie, męża i sześcioro dzieci z drobnego handlu, jak zawsze rano wyszła z domu, by odwiedzić miejscowe gospodarstwa, gdzie kupowała chleb, masło, jaja, sprzedawane później handlarzom przyjeżdżającym tu z Rzeszowa. Zazwyczaj wracała około południa. Gdy tym razem nie wróciła, zaniepokojona rodzina wszczęła poszukiwania. Nie przyniosły one efektów. Po okolicy krążyły różne plotki na temat zaginięcia handlarki, pojawiały się także podejrzenia wobec 19-letniego wówczas Antoniego Byka. Śledztwo jednak nie wskazało sprawcy, podobnie jak w przypadku dwóch kolejnych morderstw, które dopiero po latach przypisano Bykowi.
Za to zabójstwo Byk miał być osądzony, ale uciekł przed stryczkiem, podobnie jak Maczuga. Wszystkie trzy zbrodnie nigdy nie zostały osądzone, a prawdopodobnego wyjaśnienia doczekały się dopiero po latach, już po śmierci sprawcy.
Autor: Szymon Jakubowski redaktor naczelny Podkarpacka Historia
Źródło: „Tajny Detektyw”, policja.gov.pl, Podkarpacka Historia
Fotografie: NAC, POLONA, Miesięcznik „Tajny Detektyw”; Dziennik „Siedem Groszy”; „Express Poranny Ziemi Grodzieńskiej”.